Connect with us

Polska

Artykuł 11 ACTA 2: jakie konsekwencje niesie dla mediów i internautów?

Dodano

dnia

ACTA2/Fot. Pierre (Renes)/CC BY 2.0/Flickr

Dyskusja na temat dyrektywy o jednolitym rynku cyfrowym, którą polscy internauci ochrzcili mianem”ACTA 2″ (w Niemczech funkcjonuje np. głównie jako „Artikel 13”), skupia się głównie wokół dwóch artykułów: 11. oraz 13. Ich numery w ostatecznym tekście zostały zmienione na 15. i 17., jednak w tym tekście, dla porządku, powinniśmy nadal używać pierwotnego nazewnictwa.

Wbrew pozorom największe znaczenie dla sektora medialnego, a co za tym idzie dla zwykłych „konsumentów” informacji ma artykuł 11. Poniżej postaramy się opisać, o czym traktuje niniejszy zapis. W tym miejscu warto podkreślić jednak, że dyrektywa wyznacza jedynie kierunek zmian, które należy wprowadzić. Oznacza to, że z samych jej zapisów nie wynika, jak szczegółowo będzie wyglądał artykuł 11 i jakie będą jego konsekwencje. Niemniej już dziś można wysnuć kilka wniosków na jego temat.

Wydawcy otrzymują prawa pokrewne

W artykule 11. dyrektywy „ACTA 2” znajduje się m.in. taki zapis: „państwa członkowskie zapewniają wydawcom publikacji prasowych mającym siedzibę w danym państwie członkowskim prawa przewidziane w art. 2 i art. 3 ust. 2 dyrektywy 2001/29/WE w zakresie sposobów korzystania online z ich publikacji prasowych przez dostawców usług społeczeństwa informacyjnego”. Jest on kluczowy dla dalszego rozumienia artykułu. Przyznaje on bowiem wydawcom publikacji, do których należy zaliczać zarówno wydawców prasowych, jak i internetowych, prawa pokrewne w zakresie sposobów korzystania z nich w formie online. Wspomniany zapis odnosi się do zapisów w dyrektywie 2001/29/WE, które wyglądają tak:

Artykuł 2 dyrektywy 2001/29/WE

ROZDZIAŁ II
PRAWA I WYJĄTKI

Artykuł 2

Prawo do zwielokrotniania utworu

Państwa Członkowskie przewidują wyłączne prawo do zezwalania lub zabraniania bezpośredniego lub pośredniego, tymczasowego lub stałego zwielokrotniania utworu, przy wykorzystaniu wszelkich środków i w jakiejkolwiek formie, w całości lub częściowo:
a) dla autorów – w odniesieniu do ich utworów;
b) dla artystów wykonawców – w odniesieniu do utrwaleń ich przedstawień;
c) dla producentów fonogramów – w odniesieniu do ich fonogramów;
d) dla producentów pierwszych utrwaleń filmów – w odniesieniu do oryginału i kopii ich filmów;
e) dla organizacji radiowych i telewizyjnych – w odniesieniu do utrwaleń ich programów, niezależnie od tego, czy te programy transmitowane s przewodowo lub bezprzewodowo, włączając drogę kablową lub satelitarną.

Artykuł 3 ust. 2 dyrektywy 2001/29/WE

Państwa Członkowskie powinny przewidzieć wyłączne prawo do zezwalania lub zabraniania na jakiekolwiek podawanie do publicznej wiadomości utworów, dróg przewodową lub bezprzewodową, w taki sposób, że osoby postronne maj do nich dostęp w wybranym przez siebie miejscu i czasie:
a) dla artystów wykonawców – w odniesieniu do utrwaleń ich przedstawień;
b) dla producentów fonogramów – w odniesieniu do ich fonogramów;
c) dla producentów pierwszych utrwaleń filmów – w odniesieniu do oryginału i kopii ich filmów;
d) dla organizacji radiowych i telewizyjnych – w odniesieniu do utrwaleń ich programów, niezależnie od tego, czy programy te s transmitowane przewodowo lub bezprzewodowo, włączając drogę
kablową lub satelitarną.

Cała dyrektywa, której fragmenty przytoczono powyżej znajduje się TUTAJ.

Co dalej z „linkowaniem”?

Czytając dyrektywę zwaną „ACTA 2” dalej, dowiadujemy się, iż prawa określone w jej pierwszym akapicie (przytoczonym we wstępie tekst) „nie mają zastosowania do prywatnych i niekomercyjnych sposobów korzystania z publikacji prasowych przez użytkowników indywidualnych”, zaś „ochrona zagwarantowana w pierwszym akapicie nie ma zastosowania do czynności linkowania”. Nie dotyczy też „pojedynczych słów lub bardzo krótkich fragmentów publikacji prasowej”.

ACTA 2: kto zapłaci i komu?

Najistotniejszy jest jednak ten fragment: „państwa członkowskie wprowadzają przepisy przewidujące, że twórcy utworów zamieszczanych w publikacjach prasowych otrzymują odpowiednią część przychodów uzyskiwanych przez wydawców prasy z tytułu korzystania z ich publikacji prasowych przez dostawców usług społeczeństwa informacyjnego”. Zakłada on bowiem, że dostawcy usług społeczeństwa informacyjnego – w rozumieniu zwolenników dyrektywy przede wszystkim wielkie koncerny takie jak Google czy Facebook – mają płacić koncernom medialnym za to, że ich dzieła, w tym przypadku artykuły prasowe, pojawiają się na platformach społecznościowych.

Wydawcy zobowiązują się z kolei wypłacać część uzyskanych w ten sposób przychodów autorom. I w tym momencie zaczynają się schody. Dyrektywa nie wyjaśnia bowiem, w jaki sposób giganci typu wspomniane Google czy Facebook mają porozumieć się z wydawcami prasowymi, którzy – co warte podkreślenia – również do „małych” (przynajmniej w skali swoich państw) – nie należą. Te wszystkie kwestie rozstrzygać będą rządy krajowe poszczególnych unijnych państw, które będą implementować dyrektywę w ramy swojego porządku prawnego. Na ten moment nie wiadomo więc, w jaki sposób cała sprawa zostanie – kolokwialnie mówiąc – rozegrana.

ACTA 2 i wpływ na funkcjonowanie mediów

Na dziś najbardziej realny wydaje się wariant, w którym „kolosy” w postaci Google’a i Facebook’a, podejmą rozmowy z organizacjami zrzeszającymi przedstawicieli wydawców prasowych. Zakładając optymistyczny dla mediów wariant – dojdą do porozumienia, po czym ustalą opłatę ryczałtową. Po wszystkim snippety (czyli okienka ze zdjęciem, tytułem oraz krótkim opisem tekstu) będą pojawiać się we wspomnianych serwisach społecznościowych.

W tym przypadku spory niepokój odczuwają jednak przedstawiciele mniejszych mediów, m.in. takich jak Sejmlog.pl. Zwracają one uwagę na fakt, że mniejsze serwisy nie są zrzeszone w organizacjach prawno-autorskich na wzór np. ZAIKS-u, w związku z czym nie będą miały żadnej możliwości negocjacji z gigantami. Trudno bowiem wyobrazić sobie, by Facebook czy Google podejmował rozmowy z każdym, nawet najmniejszym portalem internetowym lub blogerem.

Oczywiście takie firmy również mają możliwość zrzeszenia się, ale w naszej opinii, to mało prawdopodobne, aby giganci byli szczególnie zainteresowani podjęciem rozmów z niszowymi wydawcami. Ponadto, lwia część z nich, zdaje sobie sprawę, że dzięki obecności na platformach społecznościowych osiągają zyski i zwiększają bazę swoich odbiorców, w związku z czym nie wymagają, aby Facebook i Google im za to płacił.

Problemem będzie biurokracja?

Na szczęście dla wspomnianych mniejszych mediów, dyrektywa zakłada możliwość udzielenia darmowej licencji. Jednak nawet w tym przypadku… ktoś musi tę licencję zaakceptować. Nietrudno wyobrazić sobie sytuację, gdy Facebook czy Google podpisują licencje jedynie z największymi graczami na scenie medialnej, a tych mniejszych – po prostu ignorują. Może to spowodować sytuację, w której na wielkich platformach społecznościowych pojawią się treści dostarczane jedynie przez największe koncerny medialne, które wcześniej, przy udziale swoich rozbudowanych działów prawnych, porozumieją się z firmami świadczącymi – jak wskazuje to dyrektywa – „usługi społeczeństwa informacyjnego”.

Koniec małych portali internetowych?

Czy z perspektywy mniejszych serwisów internetowych oznacza to… śmierć? Ogromna część z nich utrzymuje się bowiem z ruchu generowanego przez Facebook’a i Google’a. W tę stronę odważnie kroczył rynek mediów internetowych. Użytkownicy sieci bardzo rzadko wchodzą na strony bezpośrednio. Najczęściej korzystają z usług „Google News”, tablicy Facebook’a oraz innych agregatorów treści, od których opłat oczekują wydawcy prasowi, popierający dyrektywę w obecnym kształcie.

Dyrektywa zakłada wprawdzie, że pojedyncze słowa oraz bardzo krótkie fragmenty są wyłączone spod prawnej jurysdykcji i mogą być publikowane bez licencji, jednak na ten moment trudno stwierdzić, czy którekolwiek z państw zezwoli na publikowanie wspomnianych snippetów bez licencji. Będzie to bowiem sprzeczne z ogólnym celem dyrektywy, który zakłada przecież, że giganci będą dzielić się zyskami z wydawcami prasowymi.

Rozwiązanie problemu może być naprawdę proste

Na ten moment – tak jak to zostało wspomniane wcześniej – trudno stwierdzić, jak wspomniany zapis zostanie implementowany do polskiego systemu prawnego. Możliwe, że serwisy typu Google i Facebook będą szukały porozumienia z większymi serwisami za pośrednictwem organizacji prawo-autorskich, zaś mniejszym wydawcom, którzy już teraz deklarują chęć przyznania serwisom darmowej licencji (rozumieją bowiem, że to dzięki obecności na portalach zarabiają), wytyczona zostanie ścieżka w formie np. formularzu online, który powstanie na mocy porozumienia polskiego rządu oraz „gigantów”. Wówczas, za jego pośrednictwem, po załączeniu odpowiednich dokumentów, portal lub bloger mógłby przyznać Facebookowi czy Google darmową licencję i nadal promować swoje artykuły na tych platformach.

Wśród zagrożeń, przedstawiciele mniejszych serwisów oraz blogów, widzą też możliwość cytowania lub powoływania się na informacje opublikowane w większych mediach. Dyrektywa wskazuje wprawdzie, że prawo cytatu nadal będzie obowiązywać, zaś proste informacje prasowe nie mogą być objęte prawem autorskim, ale pojawia się niepokój związany z określeniem – w jakim zakresie i w jaki sposób – będzie można przytoczyć cytat, powołując się na inne medium, które swoje dzieło opatrzy zapisem o ochronie praw autorskich.

Koniec ery cytatów?

Jakub Kralka, specjalista od prawa autorskiego, który prowadzi serwis Bezprawnik.pl, wskazuje, że może to doprowadzić to do patologicznej sytuacji, w której cytowanie pomiędzy mediami… po prostu zaniknie. Portale i komercyjni blogerzy, w obawie przed wezwaniem do zapłaty za nadużycia, przestaną się wzajemnie cytować, zaś informacje – jak to ujął Kralka – „będą cudownie spadać z nieba”.

„Na pewno upadnie cytowanie mediów między sobą, za to wzrośnie liczba ukrytych plagiatów. Mniej mediów będzie się na siebie wzajemnie powoływać, informacje cudownie będą spadały z nieba” – napisał redaktor serwisu Bezprawnik.pl.

Jego tekst znajdą państwo W TYM MIEJSCU.

Jak podobne prawo wprowadzano w Hiszpanii i Niemczech?

W tym miejscu warto wspomnieć, że podobne prawo już funkcjonuje. Wprowadzono je w Hiszpanii oraz Niemczech. Dotyczyło ono wyszukiwarek internetowych. W pierwszym wspomnianym kraju, Google uznał, że nie będzie płacił wydawcom i całkowicie zrezygnował ze swojego agregatora treści „Google News”. Zaraz po tym, hiszpańscy wydawcy zwrócili się do rządu, aby ten wywarł na Google presję, by firma… przywróciła agregator. Okazało się, że ruch w ich serwisach zmalał o kilkanaście procent.

Jeszcze ciekawsza sytuacja miała miejsce w Niemczech. Tam Google również uznał, że nie zamierza wypłacać żadnych tantiem wydawcom medialnych i po prostu… usunął ich treści z wyników wyszukiwania. Spadki na stronach internetowych wydawców były tak duże, że ci, już po tygodniu zdecydowali się przyznać Google darmowe licencje na publikację treści – byle tylko firma przywróciła ich do wyników wyszukiwania. Niestety, na podobne względy nie mogły liczyć mniejsze wyszukiwarki, które nie dostały licencji. To o tym mówiła niemiecka europosłanka Julia Reda w rozmowie z „Krytyką Polityczną”. (KLIK).

„Podatek od linków wypróbowano w Niemczech. W momencie, gdy został wprowadzony, Google po prostu przestał pokazywać krótkie fragmenty artykułów informacyjnych w wyszukiwarce Google News, ograniczając się do nagłówków – gdyż niemieckie prawo dopuszczało bardzo krótkie zajawki testu. W efekcie wydawcy prasowi rychło spostrzegli, że znacznie mniej osób klika w ich linki i liczba odwiedzających ich strony spadła. Stanęło na tym, że Google dostał darmową licencję i może nadal pokazywać krótkie fragmenty tekstów, podczas gdy mniejsze serwisy muszą za to płacić” – mówi Reda.

Niemieccy wydawcy uznali więc, że skoro Google zagrał z nim w ten sposób, to należy przeforsować takie same prawo na terenie całej Unii Europejskiej. Jak wiemy, dzięki silnemu lobby ze strony europejskich wydawców, udało się to zrobić (KLIK). Co ciekawe, Google w swoim komunikacie z trzeciego marca tego roku delikatnie daje do zrozumienia, że sytuacja z Niemiec może powtórzyć się w całej Europie.

„Zawsze mówiliśmy, że dyrektywa o prawach autorskich powinna dawać wszystkim wydawcom prawo do kontrolowania własnych modeli biznesowych, umożliwiając im rezygnację z formalnej licencji komercyjnej na ich treść. Wydaje się, że dyrektywa daje wydawcom swobodę udzielania darmowych licencji, co ułatwia wydawcom różnej wielkości zarabianie na pozyskiwaniu większej liczby czytelników. Jednak ta najnowsza wersja szkodzi małym i wschodzącym wydawcom i ogranicza dostęp konsumentów do różnorodnych źródeł wiadomości. Zgodnie z dyrektywą pokazywanie czegoś poza zwykłymi faktami, hiperłączami i „pojedynczymi słowami i bardzo krótkimi fragmentami” będzie ograniczone. To wąskie podejście powoduje niepokój i ponownie może doprowadzić do tego, że usługi internetowe ograniczą ilość informacji wydawców prasowych, które pokazują konsumentom. Ograniczenie długości fragmentów utrudni konsumentom odkrywanie treści wiadomości i zmniejszy ogólny ruch do wydawców wiadomości, co pokazuje jeden z naszych ostatnich eksperymentów wyszukiwania” – czytamy na blogu Google’a.

Wspomniany przez Google eksperyment polegał na wyświetlaniu jedynie bardzo krótkich fragmentów artykułów prasowych bez zdjęć oraz zajawek. Okazało się, iż w jego wyniku wydawcy zanotowali spadek ruchu o niemal 40%. Dla mniejszych wydawców oznacza to gigantyczne straty finansowe, a w konsekwencji rychły upadek. Wbrew pozorom odczują to też duże koncerny medialne. Dobitnie pokazuje to wspomniany wcześniej przykład Niemiec.

ACTA 2: kto powinien się bać?

Podobnego zdania jest Julia Reda, która twierdzi, że Facebook i Google bez obaw spoglądają na nowe przepisy. „Wydawcy liczą na to, że proponowane rozwiązania będą funkcjonować jak swego rodzaju podatek. Ale jeśli powiesz jakiejś firmie, że musi płacić za linkowanie do twojej strony, to prawdopodobnie po prostu przestanie do niej linkować. Z punktu widzenia zwykłego użytkownika internetu istnieje ryzyko, że wielkie platformy postanowią nie płacić wydawcom i po prostu zablokują linki do ich stron. W przyszłości może się okazać, że kiedy spróbujesz umieścić link na Facebooku, wyświetli ci się komunikat „Przykro nam, linkowanie do tej strony nie jest możliwe w Europie”. I nawet jeśli nieczęsto zdarza ci się dzielić linkami, to w efekcie będziesz widzieć mniej linków do artykułów prasowych i będą one pochodzić z węższego spektrum źródeł” – mówiła.

„Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu wielkie korporacje technologiczne niespecjalnie przejmują się podatkiem od linków. Jeśli porównamy to z wysiłkiem, jaki wkładają w lobbing w kwestiach opodatkowania czy konkurencji, to w tej sprawie nie są tak bardzo aktywne. Facebook i Google wiedzą, że nowe prawo nie uderzy w nie tak mocno jak w mniejsze firmy, próbujące z nimi konkurować” – dodawała.

ACTA 2 w Polsce. Co wiemy?

Na dziś trudno wyrokować, jakie przełożenie będzie miał artykuł 11. dyrektywy na polski internet. Wariantów jest bowiem wiele. W tym momencie najwięcej zależy od polskiego rządu, który będzie implementował unijną dyrektywą do polskiego prawa. Przedstawiciele naszych władz przyznają, że postarają się wykorzystać nieprecyzyjność zapisów po to, by jak najbardziej złagodzić negatywne skutki „ACTA 2”. Mówił o tym wiceminister kultury Paweł Lewandowski (KLIK), a ostatnio rzecznik rządu Joanna Kopcińska, która stwierdziła, że polskie władze będą starały się „naprawić” unijne przepisy.

„Polska będzie próbowała je w jakiś sposób, z racji tego, że nie są zbyt precyzyjne, naprawiać i przekonywać, że jednak nie należy karać tych mniejszych, bo ci mniejsi to również twórcy, artyści, którzy na wprowadzeniu tychże przepisów stracą” – przekonywała rzecznik rządu.

Na to najmocniej liczą mniejsi wydawcy, blogerzy oraz internauci. Ci drudzy nie chcą, by internet stał się miejscem, w którym przekaz medialny tworzyć będzie jedynie wąska grupa wydawców. Zwracają oni uwagę, że grozi to monopolizacją treści oraz oligarchizacją mediów. To z kolei może stworzyć niebezpieczną sytuację, w której polskie społeczeństwo straci dostęp do różnych punktów widzenia oraz sposobów prezentowania informacji.

Przedstawiciele wydawnictw prasowych twierdzą, że Google i Facebook na tyle zmonopolizowały rynek, że dziś powinny dzielić się z nimi zyskami. Część branży internetowej uważa jednak, że wielkie koncerny medialne nie rozumieją funkcjonowania internetu oraz tego, iż zarówno Google, jak i Facebook zapewniają ruch na stronach wydawców. Gdy zostaną z nich wycięte, jak pokazuje przykład Niemiec, ich odsłony spadną.

Prawo powinno być wprowadzone wcześniej?

Jacek Świderski, wiceprezes Wirtualnej Polski, uważa, że dyrektywa jest spóźniona. „Uważam osobiście, że wszystkie takie regulacje – bo to nie jest pierwsza, która miała być wymierzona głównie w Google’a i Facebooka – są wielce spóźnione. Oczekiwanie dzisiaj od globalnych platform, za którymi stoją miliony Europejczyków, że poprzez te regulacje doprowadzą do zmiany układu rynkowego, jest naiwnością” – mówi w rozmowie z serwisem Wirtualne Media.

„Te regulacje miałyby sens, gdyby były 15 lat temu. Dzisiaj niestety one nie przyniosą efektu uderzenia w globalne platformy. Wydawcy prasowi twierdzą, że internet jako całość odebrał im wartość, którą wytwarzają. I w tym kontekście uważam, że obecne działania są spóźnione. Gdyby nawet dzisiaj zakazać cytowania w internecie treści z printu, to nie sprawi, że wyparuje jakaś istotna wartość z Google’a albo użytkownicy przestaną korzystać z Google News. Po prostu Google wybierze inne źródła” – dodawał (więcej TUTAJ).

W podobnym tonie wypowiada się Adam Malczak z Google Poland, który zwraca uwagę na to, że jeżeli wydawcy prasowi czują się oszukiwani przez Google, mogą po prostu usunąć swoje strony z wyszukiwarki. Dodaje ponadto, ile Google generuje wizyt na portale newsowe w każdym miesiącu.

Innego zdania jest z kolei Paweł Nowacki, niezależny konsultant rozwiązań dla wydawców i e-commerce oraz były zastępca redaktora naczelnego „Dziennika Gazety Prawnej” ds. online. W rozmowie z Wirtualnymi Mediami twierdzi, że dla gigantów europejski rynek nie jest na tyle mały, by te mogły z niego zrezygnować. Uważa też, że bez problemu mogą one dostosować się do nowego prawa. „Chodzi o to, by największe podmioty, które zarabiają na treściach, których same nie wytworzyły dzieliły się pieniędzmi, które dzięki tym treściom mogą zarobić. Dla twórców nie ma w tej sprawie żadnego „drugiego dna”, dno bowiem widzą coraz wyraźniej w swoich portfelach” – tłumaczy.

Cały tekst dyrektywy znajdą państwo W TYM MIEJSCU.

Kliknij by skomentować

Komentarze

© 2018 Fundacja Sejmlog | Wszelkie prawa zastrzeżone. Fundacja Sejmlog na podstawie art. 25 ust. 1 pkt. 1 b ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych wyraźnie zastrzega, że dalsze rozpowszechnianie artykułów zamieszczonych na portalu www.sejmlog.pl jest zabronione. Administratorem danych osobowych jest Fundacja SejmLog z siedzibą w Warszawie /02-662/, przy ul. Świeradowskiej 47 (dalej: „Fundacja”). Każda osoba ma prawo dostępu do treści swoich danych oraz ich poprawiania. Podanie danych jest dobrowolne, lecz niezbędne do umożliwienia kontaktu drogą elektroniczną.